Honte

Wielkopolski Ośrodek Go

O Japonii w Promyczku

przemek, 16 maja 2011 r.

Wiedziałem, że taki dzień nadejdzie. Posiadanie dziecka w przedszkolu oznacza swobodną wymianę myśli młodocianych i chwalenie się, czyj tata czy mama jest super, bo: pracuje w Dani, gra na klarnecie, jeździ Dodgem, itp. – cytaty z życia wzięte. Basia nie mogła zostać z tyłu, a że tata jest pospolitym informatykiem, trzeba było coś wymyślić…

Okazja nasunęła się podczas programu zwiedzania świata – palcem po mapie – realizowanego przez cały semestr w grupie średniaków. Podczas „postoju” w Azji nieśmiało zasugerowałem prezentację o Japonii.

Oczywiście miałem na myśli głównie go i origami, o któych co nieco wiem (o pierwszym więcej), jednak należało podjąć wyzwanie i potraktować temat kompleksowo. Dzięki pomocy Paskudy skontaktowałem się z Panią Elą z „Druha”, która miała swego czasu serię epizodów z drużyną harcerską o zainteresowaniach japonistycznych. A to oznacza mnóstwo gadżetów i doświadczenie w ich prezentowaniu.

Uzbrojeni w kapelusze, wachlarze i samurajskie miecze pojawiliśmy się deszczowego, marcowego poranka w przedszkolu nr 3 „Promyczek” przy ulicy Dojazd.

Plan… planu zasadniczo nie było, ale stworzył się na bieżąco. Najpierw Pani Ela robiła „bajer” związany z gadżetmi japońskimi: pokazywała, pozwalała dotykać (nawet katany, ku przerażeniu przedszkolanek!), opowiadała o ich przeznaczeniu. W międzyczasie ja się włączyłem i opowiedziałem o języku japońskim. Pokazałem ile znaków kanji uczą się dzieci w podstawówce, tłumaczyłem, że znaczek to więcej niż literka i powtarzaliśmy wspólnie podstawy typu „Arigatou”, „Konichiwa” czy „Sayonara”.

Dużo frajdy miały maluchy podczas prób pisania podstawowych kanji. Nie spodziewałem się, że tak ochoczo będą się wyrywać do tablicy, żeby napisać „oko”, „ucho” czy „deszcz”. Ręce ochotników cały czas były w górze.

Kwintesencją tej części było ubieranie w kimono. Ponieważ zakres rozmiarów strojów mieliśmy dość ograniczony, strój leżał odpowiednio tylko na Pani Marioli z przedszkola – co nie przeszkodziło maluchom przywdziewać zbyt dużych szat.

Wszystko to trwało półtorej godziny, więc zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie. Po przerwie miały być „warsztaty” origami i go – tutaj mogłem już liczyć tylko na siebie.

Origami zacząłem od prostego kubka. Teoretycznie, po trzech prostych ruchach mamy naczynie, do którego można nalać wodę. „W teorii nie ma różnicy między teorią a praktyką”… Zajęło to bite 15 minut. Otworzyło mi to oczy na to, jak niesamodzielne, „dzięki” rodzicom, mogą być dzieci. Ewidentnie było widać, że w domu dorośli wyręczają malucha w robieniu nawet najprostszych rzeczy. Zdecydowanie rozgarnięte i bystre dzieci bały się samodzielnie wykonać zgięcie, w obawie, że wyjdzie źle. Przychodziły, żebym złożył im kartkę na pół. Także, jeśli to przed Wami: zachęcajcie swoje pociechy do samodzielności w myśleniu i działaniu, uczcie nie zrażania się pomyłkami!

Przy pomocy pań przedszkolanek udało się złożyć wspomniany kubek, a później jeszcze samolot typu „rakieta”. Pokazałem też jak się robi klasycznego żurawia oraz lilię. Ochów i achów było co niemiara.

No i kulminacja, przynajmniej dla mnie: go. Na gorąco, po próbie wchodzenia na stolikowy goban (spokojnie, Silk, tylko próbowali), podjąłem decyzję, że nie ma sensu robić jakichkolwiek zabaw indywidualnych przy planszy. Przy takiej liczbie stosunkowo małych i rozbrykanych dzieci nie wyszłoby to na dobre nikomu. Pozostały demonstracje i zadania przy planszy magnetycznej.

Tłumacząc rzeczy tak abstrakcyjne jak oddechy i życie naprawdę trzeba się napocić, żeby znaleźć wizualne i namacalne dla maluchów analogie. Po kilku próbach trafiło do dzieci wyobrażanie sobie, że kamienie sąsiadujące trzymają się za rączki, czyli wychodzące z przecięć linie, które je łączą. Jak kamień chce uciec przed zbiciem („zablokowaniem wszystkich rączek”) to najlepiej jak chwyci się za rękę z innym kamieniem swojego koloru.

Zadania dawałem oczywiście dość proste, typu „ile kamieni potrzeba na zbicie grupy przeciwnika”. Najbardziej zdolny i ambitny zdołał pociągnąć mnie nawet w drabince przez całą planszę. Radości było mnóstwo, że „Jasiu K. zbił Pana Przemka”.

Podsumowując, dzieci były podobno bardzo zadowolone. Najwięcej pewnie z pierwszej części, „gadżetowej”, ale mam nadzieję, że zabawa przy planszy też dała im satysfakcję i na jakiś czas je zapamiętają.

Dziękuję za niocenioną pomoc Pani Eli z „Druha”, i bogate wsparcie sprzętowe Paskudy, Leda i Silka.

(zdjęcia są niestety tylko z pierwszej części; zajęty pokazywaniem nie mogłem już fotografować warsztatów)

powrót